1.07.2017

Rozdział 3

Na szczęście piątek powoli dobiegał końca. Wieczór spędziliśmy na wspólnej herbatce u Hagrida:
— A jak tam wasz brat, Charlie? — zapytał nas Hagrid. — Bardzo go lubiłem... miał rękę do zwierząt.
Kiedy Ron zaczął opowiadać Hagridowi o Charliem i jego sukcesach w tresowaniu smoków, Harry wziął do ręki kawałek gazety leżący na stole pod przykrywką na dzbanek. Był to artykuł wycięty z "Proroka Codziennego" o najnowszym włamaniu do banku Gringotta. Włamano się do pustej krypty, bo na szczęście tego samego dnia właściciel ją opróżnił.— Hagridzie! — zawołał Harry. — To włamanie wydarzyło się akurat w moje urodziny! Może nawet wtedy, gdy my tam byliśmy!
Hagrid odchrząknął nerwowo i posłał spojrzenie gdzieś wgłąb swojej chatki. Mężczyzna od tego momentu stał się bardzo małomówny, dlatego postanowiliśmy uciekać do zamku na kolację. Po drodze Harry zdradził nam swoje nietypowe podejrzenia co do dziwnego włamania?

— Tego samego dnia, najprawdopodobniej jeszcze przed włamaniem byliśmy z Hagridem w dwóch kryptach. Jedna była moja, a druga nie wiadomo kogo. Miała numer 713. W środku była tylko jedna, mała paczuszka, którą Hagrid zabrał ze sobą, mówiąc że to sprawy Hogwartu. Może było to coś ważnego? Może właśnie tego szukali złodzieje?
— Bardzo możliwe — zgodziłam się. — Skoro nie chciał ci powiedzieć, znaczy że to sprawa ściśle tajna, tylko między nim a Dumbledore'em.— W sumie racja, ale co cennego mogło znajdować się w tak małej paczuszce?  zdziwił się chłopak.— Tego nie wiemy  wzruszyłam ramionami.
Po obfitej kolacji poszliśmy od razu do dormitoriów i zasnęliśmy najlepsze. 

Rano, zaraz po przebudzeniu się, długo myślałam nad wydarzeniami z wczorajszego wieczoru. Czy Harry na pewno miał rację? Czy na pewno dobrze połączył ze sobą fakty?
Razem z Hermioną zeszłyśmy do pokoju wspólnego, gdzie zastałyśmy już Harry'ego i Rona. Żywo o czymś rozmawiali, jednak gdy tylko podeszłyśmy bliżej, chłopcy umilkli.
— Jesteście już  powiedział Ron.  Chodźmy w takim razie na śniadanie.
Bez słowa, w dziwnie napiętej atmosferze zeszliśmy do Wielkiej Sali na ucztę. Nie byłam zbytnio głodna, dlatego nałożyłam sobie małą porcję owsianki, którą szybko zjadłam. Czekając na swoich przyjaciół, wzięłam do ręki najnowsze wydanie "Proroka Codziennego" przyniesione przez Errola. Chciałam za wszelką cenę znaleźć jakiś ciekawy nagłówek związany z wtargnięciem do Gringotta, ale sprawa najwyraźniej ucichła. Nie działo się nic ważnego, co czyniło gazetę zwyczajnie nudną.
— Chcecie poczytać?
Ron przeżuwając kawałek wędzonego łososia, wziął pismo do ręki i wzrokiem przeleciał tekst. Zaraz jednak z niechęcią odłożył ją na bok i dalej skupił się na jedzeniu.
Gdy wszyscy w końcu napełnili swoje żołądki, w spokoju poszliśmy do wieży Gryffindoru. Wygodnie rozsiedliśmy się w fotelach i dopiero wtedy zauważyliśmy, że pierwsza raz w Hogwarcie strasznie się nudzimy. Od niechcenia podeszłam do tablicy ogłoszeń. 
— W następnym tygodniu pierwsze zajęcia z latania! — pisnęłam entuzjastycznie. — W końcu!
Wyraźnie zainteresowany Ron podszedł do mnie i także spojrzał na małą karteczkę papieru, przykuwającą wzrok:
— O nie! Ze Ślizgonami!
— Dopóki nie poznałem Malfoya, sądziłem że nie ma gorszych ludzi od mojego wujostwa. Jednak są — powiedział Harry, wzdychając.
Wspólnie zaśmieliśmy się.
— Malfoy to dziwny koleś. Tak samo jak jego ojciec. Oboje są strasznie cyniczni i oziębli.
— Ale spokojnie, nie ma co się nimi przejmować — powiedziałam, znowu siadając na kanapie. — Bynajmniej nie warto.
Harry przytaknął.


***

Cały weekend spędziliśmy na wspólnym wałęsaniu się po zamku, hasaniu po błoniach albo siedzeniu w pokoju spólnym przed kominkiem do późnego wieczora. Już od poniedziałku zaczęły się wcześniej zapowiedziane lekcje latania na miotle. Hermiona była bardzo zestresowana pierwszą próbą lotu, dlatego wypożyczyła z biblioteki Qudditch przez wieki. przy śniadaniu studiując wszystkie ciekawostki i porady w niej zawarte. Niestety quidditch to nie teoria i nie idzie tego wykuć na pamięć.
Latanie na miotle odbywało się na zewnątrz, co pozwalało nam złapać trochę świeżego powietrza. Słońce grzało dzisiaj stosunkowo mocno, jak na jesienne dni.
— Dzień dobry, Gryfoni, dzień dobry Ślizogni. — przywitała nas pai profesor , a potem zwróciła się do jakiejś dziewczynki. — Witaj, Amando.
Po drugiej stronie małego placu, na którym ćwiczyliśmy, stała grupka Ślizgonów. Od razu wiadomo było, że będziemy mieć z nimi naukę latania,
Pani Hooch z uwagą przeleciała spojrzeniem naszą czwórkę. Był to jednak wzrok o wiele cieplejszy niż profesora Snape'a czy Binnsa — wzrok pełny determinacji i uznania. Jej siwe, krótkie włosy mierzwił wiatr i teraz sprawiała wrażenie trochę poważnej. Stosunkowo jednak uchodziła za całkiem miłą i wydawało mi się, że jak na razie to najbardziej sympatyczna nauczycielka w szkole.
— Zacznijmy lekcję. Stańcie po lewej stronie swoich mioteł, a potem wyciągnijcie rękę i zawołajcie: ''Do mnie!''. Miotła powinna natychmiast wykonać wasze polecenie, jednak jeśli się nie udało, próbujcie dalej.
Raptownie rozległa się wrzawa. Wszyscy rozpaczliwie próbowali zmusić swoje miotły do wykonania rozkazu. Niektórym udało się to od razu, inni musieli próbować wielokrotnie. Największe problemy miał chyba Ron, któremu miotła przywaliła z całej siły w nos i Neville, który sam w sobie robił to jakoś nieporadnie. W końcu jednak wszyscy trzymali miotły w rękach.
— Na trzy wzbijacie się w powietrze — oznajmiła pani Hooch i zaczęła powoli odliczać. — 1... 2....
Neville raptownie odbił się od ziemi i uniósł się na kilka stóp. Na jego twarzy malowała się mina przerażenia. Chłopak zaczął wymachiwać nogami na wszystkie strony, co spowodowało, że wzniósł się jeszcze wyżej. W rezultacie skończył na lataniu w te i we wte, aż w końcu zaczepił się o jakiegoś wiszącego gargulca i spadł na ziemię. Niestety pani Hooch musiała zaprowadzić go do skrzydła szpitalnego, zostawiając nas samych.
— Jeśli wracając, zobaczę kogoś na miotle, będzie mógł się pakować do domu zanim zdąży powiedzieć słowo "Quidditch".
Wszyscy rozejrzeliśmy się gorączkowo i stanęliśmy w zwartej grupce. Gdzieś dalej zauważyliśmy jednak smukłą sylwetkę schylającą się nisko do ziemi:
— O, patrzcie. Ten kretyn zgubił swoją przypominajkę  Draco Malfoy obracał w swojej dłoni piłeczkę, którą Neville'owi podarowała babcia. Gdy chłopiec czegoś zapomniał, kula robiła się czerwona, co pozwalało mu przypomnieć daną rzecz.
— Zostaw to Malfoy! To nie twoje! — Warknął Harry.
— No i co z tego? — Draco wdrapał się na miotłę. — Jeśli chcesz, to złap ją, Potter!
Chłopak poszybował wysoko w górę, a Harry nie zastanawiając się, szybko pomknął za nim. Hermiona zaczęła mruczeć pod nosem jakiś niezrozumiałe słowa sprzeciwu, twierdząc zapewne, że to strasznie ryzykowne i nieodpowiedzialne posunięcie.
Raptownie Malfoy celowo wypuścił kulę z rąk, rzucając ją daleko w stronę zamku. Harry leciał prędko za piłeczką i w ostatnim momencie przed zderzeniem z murem, udało mu się ją złapać.
— Harry! Harry! Udało ci się! — Zaczęliśmy krzyczeć, gdy chłopak zszedł na ziemię. 
Niestety, nim zdążyliśmy nacieszyć się heroicznym czynem Harry'ego, na plac wparowała profesor McGonagall. Wszyscy raptownie umilkli.
— Harry Potter, za mną! - Powiedziała surowym tonem.
Chłopiec niechętnie wysunął się z tłumu i poszedł za nauczycielką.
— Wyrzucą go! — Pisnęła Hermiona. — Mówiłam, żeby tego nie robił!
Teraz było jednak za późno. 
Zaraz po całym incydencie wróciła pani Hooch i musieliśmy kontynuować zajęcia. Bardzo chciałam żeby Harry został z nami w Hogwarcie. Polubiłam go.
Na następnej przerwie udało nam się odnaleźć Harry'ego na jednym z korytarzy. Rozmawiał z jakimś starszym chłopakiem, ale nie udało mi się usłyszeć ich rozmowy. Gdy tylko nas zauważył, od razu przyszedł się przywitać.
— Nie wyrzucili mnie ze szkoły — powiedział, uspakajając nas. — Wręcz przeciwnie — dostałem się do szkolnej drużyny quidditcha. Będę grał na pozycji szukającego.
— Co? Harry! Jesteś najmłodszym reprezentantem Gryffindoru w dziejach szkoły! — Wrzasnął z przejęciem Ron.
— Wiem. Tylko że... ja nie umiem grać w quidditcha...
— Umiesz. I to nawet bardzo dobrze  — powiedziała Hermiona, a potem ponagliła nas ręką. — Chodźcie, coś wam pokażę.
Szliśmy kilkoma zawiłymi korytarzami, a wtedy dostaliśmy się gdzieś, gdzie było dużo różnych pucharów. Musiał to być jakiś pokój z nagrodami za zasługi dla szkoły. Na każdej z nagród napisane było nazwisko właściciela, a na jednej z nich widniało: "Dla Jamesa Pottera, najlepszego szukającego w szkole".
— Widzisz? — Zapewniła Hermiona.
— Harry! Nigdy nie mówiłeś, że twój tata był w tym taki dobry! — rzekł zafascynowany Ron. — Ojejku... ale fajnie!
— Nawet nie wiedziałem — mruknął niepewnie Harry. 
Potem musieliśmy się rozstać. Harry poszedł na spotkanie, na którym kapitan drużyny Gryfonów miał wytłumaczyć mu wszystko, czego będzie potrzebował na najbliższy mecz.
Zostawiając Harry'ego samego, całą trójką poszliśmy do pokoju wspólnego, wesoło przy tym rozmawiając. Byliśmy tak podekscytowani pierwszym dniem w szkole, że musieliśmy wyrzucić trochę emocji z siebie. Gdy w końcu znaleźliśmy się w wieży Gryffindoru usiedliśmy dookoła okrągłego stolika przy oknie i wyciągnęliśmy jedną z plansz do magicznych szachów. Ron zaczął uczyć Hermionę podstawowych zasad gry i widać było, że nawet jej się to spodobało. Podpierając rękoma podbródek, przyglądałam im się z zaciekawieniem i szło im całkiem nieźle. W końcu przyszła kolej na mnie i ciągle zmienialiśmy się miejscami. Nie zauważyliśmy jak szybko zleciał czas. Na zewnątrz zrobiło się teraz całkiem ciemno i musieliśmy zapalić świece. O dziwo byliśmy sami w pokoju wspólnym, co dało nam trochę luzu. Nie zdążyliśmy się obejrzeć, a nadeszła pora kolacji. Wszyscy zeszliśmy wesoło do Wielkiej Sali, ciągle dyskutując o pięknie rozegranych partiach szachów. Zajadając pyszne przekąski, w pierwszym momencie nie zwróciliśmy uwagi na Harry'ego, który właśnie dosiadł się do stołu.
— I jak? Opowiadaj!
— Najpierw Oliver Wood, kapitan drużyny, pokazał mi wszystkie piłki i wytłumaczył, która do czego służy. W skrócie, największa z nich to kafel, dwie pozostałe to tłuczki i ostatnia — najmniejsza — nazywa się złoty znicz. Jako szukający mam ją złapać. Od następnego tygodnia zaczynam treningi.
— Ojej, z chęcią polatałabym na miotle — wydusiłam w końcu z siebie. — Tak dawno nie latałam.
— O tak, ja też — rozmarzył się Ron. — Chciałbym być w drużynie Gryfonów. Fred i George są pałkarzami. Ja mógłbym być ścigającym albo nie! Obrońcą!
— Najpierw niech przyjmą cię do drużyny, dopiero potem możesz snuć marzenia — zaśmiałam się. — Znając twoje szczęście, mogliby cię przyjąć jedynie, gdyby Harry był kapitanem i to on decydowałby o obsadzie.
— Jeszcze zobaczymy — prychnął chłopak.
— Ooo... wy też umiecie grać w quidditcha? — Zapytał Harry ze zdumieniem.
— Jasne! — Ron uśmiechnął się. — Ale ja jestem od niej lepszy!
— Chciałbyś! — Zaśmiałam się. — Ja jestem o niebo lepsza!— Ja jestem lepszy! — Warknął Ron.
— Właśnie że ja! — Prychnęłam.
— Nie, bo ja! — Wtrącił wesoło Harry.
Całą czwórką wybuchnęliśmy śmiechem.
Po skończonej uczucie zebraliśmy się i powoli szliśmy w kierunku pokoju wspólnego. Na nasze nieszczęście spotkaliśmy się z Draco Malfoyem:
— Zjadłeś już ostatnią kolację, Potter? O której godzinie masz pociąg powrotny do świata mugoli?
— Widzę, że teraz, na ziemi i w towarzystwie twoich koleżków wróciła ci odwaga, co Malfoy? — zadrwił Harry.
— Mogę w dowolnej chwili sam się z tobą zmierzyć — powiedział Malfoy, zaciskając pięści. — Dziś o północy. Pojedynek czarodziejów. Tylko różdżki. Co jest? Nie słyszałeś jeszcze o pojedynku czarodziejów? 
— Jasne, że słyszał — rzekł poważnie Ron. — Ja jestem jego sekundantem.
— Świetnie. Moim jest Crabbe. Spotykamy się w Izbie Pamięci. Jest zawsze otwarta.
Gdy Malfoy w końcu się odczepił, Harry posłał nam niepewne spojrzenie:
— Co to jest pojedynek czarodziejów? — zapytał. — I kto to jest sekundant?
— Sekundant zastępuje walczącego, jeśli ten polegnie — mruknęłam.
— Ale ludzie giną tylko w prawdziwych pojedynkach. Wiesz, z prawdziwymi czarodziejami. Wy możecie najwyżej strzelić w siebie kilkoma iskrami i na pewno nie zrobicie sobie krzywdy — dodał Ron.— Nie znam żadnych zaklęć. Nie wiem jak się bronić.
Razem z Ronem wzruszyliśmy ramionami.
— Rąbnij go w nos albo coś — dodał Ron.
Resztę drogi przeszliśmy w milczeniu, nie mieliśmy ochoty się do siebie odzywać. Dopiero gdy znów zasiedliśmy w pokoju, Ron zapytał:
— To co teraz robimy? Szachy mi się znudziły.
— Nie wiem jak wy, ale ja jestem okropnie zmęczona — powiedziała Hermiona, ziewając. — I proszę was, nie róbcie żadnych głupstw. Nie idźcie na ten pojedynek.
Ron z Harrym wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Jednak pójdą.
— Ja w sumie też idę spać  — dodał Ron, wstając od stołu i patrząc na rozrzucone pionki po całym stole — Przegrana sprząta planszę.
Wiedziałam, że miał na myśli mnie. Posłałam bratu surowe spojrzenie, jednak nie miałam siły się z nim kłócić i bez słowa wzięłam się za składanie. 
— Pomogę ci — zaoferował Harry.
Wspólnie złożyliśmy szachy do pudełka i odłożyliśmy je na parapet.
— Dzięki — powiedziałam, uśmiechając się lekko, z powrotem siadając przy stole. — Nie jestem jeszcze zmęczona — podparłam głowę ręką i dmuchnęłam na włosy, żeby odsunąć je z twarzy.
Przez chwilę zapanowało przenikliwe milczenie, a potem Harry zapytał:
— Długo już gracie w quidditcha?
— Ojej, od dzieciństwa. Fred i George, nasi starsi bracia, zawsze zabierali nas na pola za norą i tam ćwiczyliśmy. 
— Za norą? — Zapytał chłopak ze zdziwieniem. — Gdzie ona jest?
Roześmiałam się, a Harry chyba się trochę zawstydził, bo zrobił się cały czerwony.
— To nasz dom. Nazwaliśmy go norą, bo w sumie przypomina typową norę — tutaj przerwałam na chwilę i naprostowałam sprawę, gdyby Harry wyobraził sobie, że mieszkamy nie wiadomo gdzie. — Ale nie dosłownie. 
Oboje zaśmialiśmy się krótko.— Masz dużo rodzeństwa, prawda? — zapytał znowu Harry.
— Strasznie dużo. Najstarsi, Bill i Charlie skończyli już szkołę, Fred z Georg'em są na trzecim roku, no i jest jeszcze Ginny, o rok ode mnie młodsza — skończyłam wyliczanie i spytałam, chcąc podchwycić temat. — A ty masz rodzeństwo?
Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że do potencjalnie głupie pytanie i czasami warto pohamować swoją ciekawość, dlatego przeprosiłam chłopaka.
— Nic nie szkodzi — odpowiedział. — Nie mam rodzeństwa.
Znowu zapanowała cisza.
— Czyli jednak chcecie iść na ten pojedynek? — zapytałam.
— Nie chcę wyjść na głupka — powiedział Harry, uśmiechając się sztucznie.
— Mogę iść z wami?
— Czemu nie — chłopak posłał mi przyjazne spojrzenie.
Przez chwilę spoglądaliśmy na siebie podejrzliwie, aż w końcu przerwałam kontakt wzrokowy, mówiąc:
— Ja już chyba pójdę się położyć, musimy być wypoczęci. Dobranoc — wstałam od stołu i raptownie odwróciłam się jeszcze w kierunku chłopca — I obudźcie mnie o północy, bo pewnie będę spać jak zabita.
— Och, w porządku. Do później — odpowiedział Harry i oboje rozeszliśmy się na swoje strony.


2 komentarze:

  1. Lauro <3 Z każdym rozdziałem piszesz coraz lepiej! Czystą przyjemnością jest czytać twoje fanfiction! Ten rozdział jest jednym z tych które najbardziej się zapamiętywało w oryginale, to ten który pokazał że Harry Potter jest wyjątkowy nie tylko przez bliznę na swoim czole ale ma prawdziwe umiejętności. Dlatego uważam również że ze strony Laury-bohaterki również powinnaś go w tych aspektach dopieścić, niestety nie wiem jak ale cóż to twoja działka ;) Z ręką na sercu moge ci powiedzieć że nie mam żadnych zarzutów, wręcz w tej wersji wszystko mi się podoba. Gdy nadmieniłam przed chwilą że powinnaś go dopieścić ujmę to w sposób "Jest zapięte na ostatni guzik, jak piękny sweterek który można posypać brokatem" <3 Obecnie co byś nie zrobiła będzie tylko lepiej. Pozostaje mi czekać na kolejne rozdziały tylko błagam pisz je szybciej! ;-; To miały być wypociny, ale cóż ile można się zachwycać nad jednym rozdziałem? Dlatego pisz więcej!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ojej, dziękuję za tak miłe słowa 💝😍 Każdy taki komentarz to dla mnie świetna motywacja do dalszego pisania! 😊💎

      Usuń